Testy, Testy, Ach, Te Testy!
Słuchajcie, mam wrażenie, że moim nowym hobby, a właściwie obsesją, jest prowadzenie domowego laboratorium. Codziennie rano, zanim zdążę pomyśleć o kawie, już macham paskiem testowym jak Sherlock Holmes lupą. Wydajemy na to chyba więcej niż on na paliwo, a wiem, że spalanie ma niemałe. Ktoś kiedyś powiedział, że wiedza to potęga. So here we are.
Po pierwszym „wybuchu wulkanu” – czyli kombinacji złości godnej Godzilli, smutku jak po obejrzeniu wszystkich sezonów „Chirurgów” i frustracji, która mogłaby zasilić małe miasto – postanowiłam zmienić taktykę. Zamiast wojny, wchodzę w rolę stratega wojskowego. Wspieram nałóg, żeby świadomie ocenić skalę problemu. Brzmi to jak scenariusz z „Domu z papieru”, prawda? Gdzie profesor planuje każdy ruch, a ja jestem tym biednym człowiekiem od testów, który liczy, ile razy bohater… no, wiadomo. Obserwuję go jak Big Brother, tylko że ja naprawdę wiem, co oglądam. Mówię Wam, jakbym była szpiegiem z licencją na testowanie. James Bond przy mnie to amator, bo on tylko Martini mieszał.
Naiwność vs. Niespodzianka Roku
Dopiero teraz widzę, jak łatwo zrobić ze mnie naiwną idiotkę. Przez prawie trzy lata żyłam w bańce mydlanej, myśląc, że wszyscy mają kompas moralny skalibrowany jak ja. I że jak patrzę na kogoś, to widzę prawdę, a nie misternie utkaną sieć kłamstw. Przecież to brzmi jak scenariusz z „Truman Show”, gdzie wszyscy dookoła wiedzą, a ja jestem tym jedynym, który wierzy w pogodę za oknem, choć to tylko tektura. Dlaczego tego nie widziałam? Nie wiem. Może to przez ten legendarny kobiecy instynkt, który czasem potrzebuje resetu fabrycznego, albo przez to, że szkiełka różowych okularów były zbyt grube.
Dwie Drogi, Czyli Czarna Msza vs. Mater Dolorosa
Teraz jestem rozdarta jak stara gazeta. Z jednej strony, mam w sobie taką „czarną mszę”, że mam ochotę rzucić wszystko w diabły, wejść w ten cały wir nałogu i pokazać mu, jak to jest żyć z osobą, która kłamie, zawodzi i ogólnie jest takim życiowym „Error 404”. Chcę mu zaserwować jego własne lekarstwo, z dodatkiem chilli i cytryny. Z drugiej strony… cóż, życie. Jestem dorosłą, odpowiedzialną matką dwójki wspaniałych chłopców. Muszę im zapewnić wikt, opierunek, rozwój, emocje – cały pakiet all-inclusive. To jak bycie superbohaterką, która zamiast ratować świat, ratuje dzieciaki przed dorosłymi problemami. I szczerze mówiąc, to chyba trudniejsze niż pokonanie Thanosa.
Koniec z byciem mną.
Nie chcę być już zwykłą, nudną sobą. Nie chcę, żeby ludzie postrzegali mnie jako tę, co myśli, że deszcz pada, kiedy ktoś na nią pluje. To jakby mnie wsadzili do szuflady z napisem „naiwna idiotka” i zamknęli na kłódkę. To nie jest moje miejsce (albo przynajmniej chcę wierzyć, że tak jest). Może i byłam w bańce, ale to była bańka mydlana, która w końcu pękła, a ja wyszłam z niej jako nowa, ulepszona wersja siebie.
Prawda jest taka, że to odkrycie bolało jak pociąg towarowy przejeżdżający po kolanach, ale jednocześnie otworzyło mi oczy na oścież. Jestem wdzięczna za to brutalne przebudzenie. Teraz muszę znaleźć drogę na transformację siebie. Tak, żeby zyskać szacunek ludzi, ale też, żeby już nie wierzyć w ich prawdomówność i wspaniałomyślność. To jak przejście na ciemną stronę mocy. Muszę też nauczyć się żyć bez miłości. Bo wiecie, jeśli ktoś cię oszukuje i kłamie, to czy naprawdę cię kocha? Darth Vader też mówił „kocham cię”, zanim odciął rękę Luke’owi. A miłość to chyba nie jest cięcie ręki, prawda?