Dym codzienny: z prochu powstaję

Księżniczka w (Nie)Idealnym Świecie

Wspominałam, że moje życie wkroczyło na nowy etap? Otóż ten nowy etap miał oczy, nos, a nawet paszport! Tak, tak, pojawił się Ktoś Nowy. I o rany, jakież to było wtedy moje szczęście! Czułam się jak księżniczka z baśni, tylko że zamiast zamku, była… perspektywa pokoju w mieszkaniu ze współlokatorami, a potem realna wizja zamieszkania z teściową. Ale po kolei.

Nareszcie ktoś naprawdę o mnie zabiegał! Komplementy leciały jak konfetti po udanej inwazji kosmitów, każdą wolną chwilę chciał spędzać ze mną, planował wyjścia, wyjazdy – istny książę z bajki, który zamiast smoka, zwalczał moją samotność. I to z taką gracją, że aż się zastanawiałam, czy nie bierze lekcji od jakiegoś filmowego Casanovy. A kiedy nadszedł kryzys mieszkaniowy, bo musiałam opuścić swój pokój, On niczym rycerz w lśniącej zbroi zaproponował: „Zamieszkaj u mnie”. Brzmiało idealnie, prawda? No, prawie. Był tylko jeden drobny szczegół: Jego matka. Miała podobno za dwa lata wracać na emeryturę do Indii, skąd pochodziła. Minęło siedem lat. Zgadnijcie co? Nadal tu jest. Nadal mieszka z nim. Ja na szczęście już dawno nie.

Dwie Kreski, Jeden Tatuś i Syndrom Otella

Zaraz po przeprowadzce życie zaserwowało mi najbardziej spektakularny zwrot akcji: test pokazał dwie kreski. Kilka miesięcy później na świat przyszedł mój pierworodny. Cudny, wspaniały, kochany przez obie rodziny. Moje małe „high-need baby”, które nieźle dało mi w kość. Zwłaszcza, że tatuś miał ewidentny problem z akceptacją nowej roli. On nadal chciał żyć swoim singielsko-imprezowym życiem, mocno zakrapianym procentami. Myślałam, że „dziecko zmienia wszystko”. Okazało się, że tylko saldo mojego konta bankowego. I moje godziny snu.

Na domiar złego, pan tatuś okazał się mieć syndrom Otella, co w praktyce oznaczało, że zostałam szmatą roku i nie mogłam wyściubić nosa z domu. Jak w starym, czarno-białym filmie, gdzie kobieta siedzi w oknie i czeka na powrót męża, tylko że ja czekałam na kolejną awanturę. Co piątek jak w zegarku prowokował kłótnie, tylko po to, żeby móc trzasnąć drzwiami i zniknąć na dwa dni.

Oczywiście, planowałam odejście. Ale planowanie w takich warunkach przypomina próbę ucieczki z Azkabanu bez różdżki – nie miałam jak, dokąd ani za co. Dwa lata zajęło mi przygotowanie się do tego kroku. Dwa lata, podczas których znosiłam wszystko, co los i moja – jak się okazało – niewyczerpana naiwność mi zgotowały. Jak w kiepskim filmie, gdzie główna bohaterka musi przejść przez serię nieszczęść, zanim w końcu się ogarnie i dojdzie do wniosku, że „coś tu jest nie tak”.

Moment Przełamania

Aż pewnego piątku coś we mnie pękło. I to nie był kolejny balon z moimi nadziejami. Wzięłam prysznic, ubrałam się, zrobiłam makijaż – cała rytualna przemiana z „kobiety w rozpaczy” w „kobietę, która ma dość”. I rzuciłam: „Wychodzę!”, trzaskając drzwiami tak, że chyba zadrżały fundamenty bloku. Zostawiłam mu dziecko pod opieką. W końcu ma ojca, prawda? Nie wiedziałam co będzie, jak wrócę z mojej wymuszonej przepustki, ale w tamtym momencie było mi już wszystko jedno.

Po tak długim zamknięciu w domu, niczym Roszpunka w wieży, nie za bardzo masz dokąd pójść i z kim się spotkać. Czułam się jak bohaterka gry, której skończyły się misje poboczne, a główna misja to „przetrwanie”. Przejrzałam listę kontaktów. I tak, w akcie desperacji i lekkiego absurdu, w nadziei, że odbierze, zadzwoniłam do… mojego klina. 

Odebrał.

Na górę