Misiek i przyjaciele: Kronika domowego X-Files
Zaczęło się niewinnie, od imienia. Łukasz. Rzucone w naszych czterech ścianach z taką nonszalancją, jakby Misiek (mój ukochany, utalentowany w naprawianiu wszystkiego, co się zepsuje, z wyjątkiem chyba naszego życia) mówił o wrzuceniu kanapki do śniadaniówki. Wiecie, taka codzienność, zero emocji. Jakbyśmy nie żyli w dramacie godnym Szekspira, a co najwyżej odcinku „Mody na sukces”, tylko z gorszymi kreacjami.
Normalnie wzruszyłabym ramionami. Ot, kolejny obcy sprzęt do reanimacji przez moje „złote rączki” (które, jak się okazało, potrafią też manipulować rzeczywistością). Ale tym razem coś zagrało w moim wewnętrznym radarze absurdu. To nie był klient. To był kolega. Kolega, o którym nigdy wcześniej nie słyszałam. A przecież żyjemy razem, a ja mu przedstawiłam chyba wszystkich ludzi, których znam. No, prawie.
Misiek: Samotny wilk czy mistrz kamuflażu?
I tu zaczyna się prawdziwy fun. Misiek, który jest synonimem zabawy, szalonego życia, dusza towarzystwa, udzielający się społecznie… nie ma ani jednego znajomego, którego przez ostatnie dwa i pół roku zaprosiłby do domu albo z kim chciałby wyjść? Powiedzcie mi, czy to nie brzmi jak scenariusz, w którym główny bohater jest tajnym agentem, a nie po prostu, hm, moim chłopakiem?
Pytam go o to od czasu do czasu, bo wiecie, smutno tak samemu w dorosłym życiu, zwłaszcza na obczyźnie. A Misiek? Odpowiada z rozbrajającą szczerością, że jego znajomi „mieszkają za daleko” albo „należą do świata, do którego on nie chce już wracać”. Wątpię, że ktoś z daleka przybyłby żeby przywieźć właśnie jemu komputer z defektem. Czy Wam też wniosek nasunął się sam?
Prolog tragifarsy, czyli Hitchcock byłby dumny
Po jego wyjściu, z dziwnym przeczuciem, które kazało mi oddychać jak po przebiegnięciu maratonu, z wewnętrznym uczuciem przeraźliwego zimna, mimo ciepłego dnia, z dzieckiem na rękach wyjrzałam przez okno. Taki prolog do tragifarsy, bo to, co wydarzyło się dalej, do dziś wywołuje u mnie gęsią skórkę. Moje zmęczone, pozbawione sił ciało przeżyło swój własny horror.
Rzeczywiście, przyjechał jakiś młody chłopak. Ale Misiek, zamiast udać się w jego kierunku, pobiegł w przeciwnym. Do naszego auta. Nie wsiadł. Wziął coś. Po czym żwawym truchtem udał się do czekającego na niego KOLEGI. Ten wyszedł z auta, nie witając się nawet (co za maniery!), i udali się na półminutowy spacer, znikając na te parę sekund z pola widzenia. Potem, jak gdyby nigdy nic, kolega odjechał, a mój ukochany, zamiast udać się do domu, zniknął w czeluściach piwnicy. Znowu. A co, czyżby Misiek miał w piwnicy własną Bat-jaskinię? Czy może po prostu szukał natchnienia wśród pleśni i pająków?
Karuzela kłamstw i piwnicznych tajemnic
Złapałam za telefon. Zadzwoniłam. Głosem zimnym jak lód zapytałam, gdzie jest. Odpowiedział tylko, że „już idzie”. I tak zaczął się ten cyrk. Znów wsiedliśmy w karuzelę jego kłamstw, która kręciła się szybciej niż Młyńskie Koło na wesołym miasteczku w Czarnobylu.
Gdzie byłeś?
W piwnicy
Po co?
Zobaczyć, czy mam odpowiedni kabel.
A po co byłeś w aucie?
Po kabel do telefonu.
Po co Ci kabel do telefonu w momencie, kiedy kolega czeka z komputerem po drugiej stronie parkingu?
Potrzebny.
A gdzie jest komputer?
Nie ma, nie przywiózł, myślał, że z nim pojadę po komputer.
To czemu nie pojechałeś?
Bo to daleko, zbyt długo by mnie nie było, nie chciało mi się.
A dokąd poszliście?
Byliśmy tylko pod klatką. (Kłamstwo, poszli poza zasięg mojego czujnego oka.
To po co byłeś potem w piwnicy, skoro nie masz komputera? (Tu już Misiek chyba czuł, że utknął w labiryncie własnych wymysłów.)
Zarządziłam wycieczkę do piwnicy, żeby zobaczyć te legendarne kable. Otworzył jakąś skrzynkę, nawet nie wiem, co było w środku. Wiedziałam już, ze to zdecydowanie nie jest punkt, na który powinnam patrzeć. Nasza piwnica, przy niedokończonym remoncie mieszkania, jest miszmaszem ułożonym w wielką górę, którą ciężko byłoby zdobyć. Odpuściłam, bo jak szukać w tym chaosie bliżej niezidentyfikowanego problemu z niemowlęciem w ramionach? To jak szukać igły w stogu siana, ale z zawiązanymi oczami i na jednej nodze.
Werdykt: Gwiazda filmów Hitchcocka i nienawiść w czystej postaci
Wróciliśmy do domu, a moje ciało wciąż dawało mi znaki. Trzęsłam się jak galareta, a moja żuchwa rytmicznie poruszała się, tworząc demoniczny podkład muzyczny, rodem z imprezy halloweenowej w domu strachów. Oddałam mu dziecko. Wzięłam klucze. Spytałam jeszcze raz, czy powie prawdę, czy mam iść szukać. Bo wiecie, czasem trzeba dać wybór, nawet jeśli jest on iluzoryczny.
Wiedząc, że nie ma odwrotu od nieubłaganej demaskacji jego ściśle tajnego życia, znalazł w sobie odrobinę przyzwoitości, by powiedzieć mi, co znajdę, jeśli tam pójdę.
Poczułam się jak gwiazda filmów Hitchcocka, momentalnie zalał mnie efekt vertigo. A mówiąc prościej – wiadomość była tak niespodziewana i szokująca, że czułam, jakby rzeczywistość się zakrzywiła, grunt osunął mi się spod nóg, a zawroty głowy i uczucie paranoi niczym u ofiary złapanej w pułapkę sprawiły, że puściły wszelkie zahamowania. Mówią, że znamy się na tyle, na ile nas sprawdzono. No więc śmiało mogę powiedzieć, że przez 33 lata nie udało mi się poznać siebie w ogóle. Krzyczałam jak zranione zwierzę, płacząc, mając szczękościsk, wyrzucając go z domu, jednocześnie trzymając w pięściach ubrania, zawieszone tego ranka na jego korpusie. Pierwszy raz w życiu miałam ochotę kogoś skrzywdzić. Fizycznie. Psychicznie. Emocjonalnie. Byle jak najdotkliwiej. Czułam tę nienawiść chyba każdą komórką swojego ciała.
Od tego momentu już nic nie jest takie samo. Próbuję odnaleźć w tym siebie. Zaczynam budować świat na nowo, kawałek po kawałku, jak po zrzuceniu bomby. Ale o tym następnym razem. Bo przecież drama musi mieć swój ciąg dalszy, prawda?