Dym codzienny: z prochu powstaję

Pułapka ról i moc przebaczenia

Ależ pamiętam! Zarzekałam się, przysięgałam na wszystkie świętości i szczerze wierzyłam, że to koniec z celebrowaniem Dnia Ojca. No cóż, jak widać, moje postanowienia i chęć srogiego odwetu są tyle warte, co noworoczne diety! Okazało się, że „nigdy więcej” w moim słowniku oznaczało raczej „przez chwilę, bo potem i tak docenię, że Misiek to Super Tata!”.

Przyznaję, Misiek to prawdziwy As, jeśli chodzi o ojcostwo. A to, co mnie boli, nie ma nic wspólnego z jego nową rolą, w którą, muszę nieskromnie powiedzieć, wszedł jak do siebie, robiąc robotę na piątkę z plusem.

I tu pojawia się pewna refleksja. Jak wyjść z szuflady, w której człowiek jawi się nam tylko przez pryzmat rozżalenia, gniewu i beznadziei? Jak, do diaska, dostrzec coś więcej i docenić kogoś, mimo osobistych ran? To wymaga piekielnej siły! Czy mnie na to stać? Myślałam, że nie. Ale jak to ujął sam Bob Marley, król reggae i filozof życia: „Nigdy nie wiesz, jak silny jesteś, dopóki bycie silnym jest jedynym wyjściem, jakie masz”. I wiecie co? Okazuje się, że jednak mnie stać.

Początki ojcostwa Misia – czyli jak okiełznać małego terrorystę

Choć kusi, by zacząć od fajerwerków, to zostawmy to na koniec. Puenta musi być z przytupem! Zatem zacznijmy, jak Bóg przykazał – chronologicznie.

Nie miałam absolutnie żadnych wątpliwości, że Misiek będzie fenomenalnym Tatą. Zupełnie bez ironii i ukrytych podtekstów! Bo zanim zyskał status „Ojca Naszego Skarba”, najpierw miał okazję wykazać się jako kochający ojczym. I dał mojemu Pierworodnemu coś więcej niż tylko Miłość (tę przez wielkie „M”). Z chwilą pojawienia się w naszym domu, niczym superbohater, postawił konsekwentne granice i okiełznał sytuacje, z którymi moje miękkie, matczyne serce, uginające się pod ciężarem emocji trzylatka, po prostu nie dawało sobie rady.

Napady złości małego terrorysty sprawiały, że miałam palpitacje serca, zdarzało mi się podnieść głos, a nawet w tej złości… no cóż, rzucić mięsem. Mimo to, nie potrafiłam konsekwentnie wyciągać wniosków ze złego zachowania. A on? Spokojnie, bez cienia złości, niczym buddyjski mnich opanowujący chaos:
„Rzuciłeś zabawką i się rozwaliła? Ląduje w koszu i więcej takiej nie dostaniesz.”
„Nie chcesz jeść? Okej, następny posiłek za trzy godziny.”
I to wszystko z taką delikatnością, że sama byłam w szoku! Zadziwiał mnie swoją cierpliwością, kiedy ja w środku już kipiałam jak wulkan przed erupcją.

Dopiero dzięki Niemu zaczęłam naprawdę czerpać radość z macierzyństwa. Mogłam wreszcie być tym „dobrym gliną”, zgodnie z moją naturą, a reszta działa się sama. Ach, ta cudowna synergia!

Mistrzowie klocków, remontów i… lodów o północy

Moje dziecko uwielbia spędzać z nim czas. Mają podobne zainteresowania, a Misiek dopuszcza go do swoich własnych aktywności, cierpliwie tłumacząc i pozwalając wykonać te prostsze zadania. Oprócz tego, wspólnie budują konstrukcje z klocków, a potem lecą w kosmos rakietą własnej produkcji albo zaganiają zwierzaki do wybudowanej przez siebie zagrody.

Eksperymentują, lutują, naprawiają, remontują… Wszystko razem! Jak się domyślacie, moje kompetencje i cierpliwość nie pozwalają w ten sposób zająć czasu mojemu Synusiowi. Ja jestem dobra co najwyżej w „ojojaniu” zdartego kolana po ich powrocie z rowerów. I oczywiście, w nakarmieniu ich naleśnikami z dżemem malinowym na pocieszenie! (Bo przecież nic tak nie leczy bólu, jak słodka przekąska!)

Bohater codzienności i superbohater nocy

Misiek to mistrz w przekraczaniu własnych granic. Widzę Go, kiedy pomimo złego samopoczucia z uśmiechem na twarzy maszeruje z dzieckiem na basen. Poszerza horyzonty i swoje i malucha, odpowiadając na wieczne, nieraz absurdalne pytania. Zmienia system wartości – „po co choinka?” ewoluuje w adwentowe “Elf on the shelf”, zwieńczone górą prezentów i tradycyjnym barszczem z uszkami w towarzystwie rodziny, a „nie chce mi się” zmienia się w imprezę urodzinową na sali zabaw z trzynastką dzieci i gromkim „Sto lat!”.

Co tu dużo mówić, jest wspaniały. Nie pamiętam chwili, w której odmówiłby pojechania po truskawkowego szejka do McDonald’s o północy, bo miałam ciążową zachciankę. Razem ze mną wcinał słodką sałatkę szwedzką w aucie, bez sztućców, bo akurat tego „żądało” dziecko rozwijające się w moim brzuchu. Nigdy nie powiedział złego słowa na moje złe samopoczucie, nadprogramowe ciążowe kilogramy, a nawet na niesprawiedliwe oskarżanie go, że to wszystko przez niego. (Tak, drodzy Państwo, to hormony!).

W noc rozwiązania był przy mnie, niczym skała, a po pojawieniu się Maluszka na świecie, przyjął go z miłością i odpowiedzialnością. Bo mimo tego, że przerosła go wizja pozostania z nim w domu, to jednak stanął na wysokości zadania: zapewnia nam byt i wspiera w nocnych tańcach-hulańcach z marudzącym niemowlakiem. Żadna kupa mu już nie straszna, nawet taka „po pachy”! I mimo zmęczenia, ciągle jest obecny. Słucha, stara się rozumieć. A wierzcie mi, przy szalejących jeszcze hormonach, to wyczyn godny Docenienia przez duże „D”!

Finał z przytupem, czyli… petarda na koniec!

Obiecałam petardę na koniec, prawda? No to proszę: mimo mojego zniechęcania go do podjęcia leczenia uzależnień, on… już aktywnie działa! Dla siebie. Dla nas. Dla lepszego jutra naszych cudownych Dzieciaków. Czeka nas ciężki czas i rozstanie na jakiś czas. Odwyk sam się nie wydarzy, musi pojechać i go odbyć. Ale wszystko zaczyna w końcu być na dobrej drodze. Nie umiem wyrazić, jak bardzo jestem z Niego dumna!

Wszystkiego najlepszego z okazji pierwszego Dnia Ojca, Miśku! Jesteś po prostu The Best!

Na górę