Macierzyństwo w Wersji Hard, Czyli Jak „Never Again” Zmienia Się w „Dam Radę!”
Muszę wam nieskromnie szepnąć, że jestem mamą pięknych, zdrowych, silnych i rozwijających się na medal dzieci. Ktoś powie: „No tak, każdy rodzic tak mówi”. I pewnie macie rację. Ale to, co właśnie napisałam, jest ważne – bo mówi o moim postrzeganiu moich pociech. Chciałabym, żebyście mieli to na uwadze, zanim zanurkujemy w dalszą, nieco bardziej… kontrowersyjną, opowieść.
Macierzyństwo, Które Rodziło Się w Bólach
Moje macierzyństwo rodziło się w bólach. W cierpieniu tak wszechogarniającym, że gdy kiedyś młoda kobieta, z błyskiem w oku planująca potomstwo, zapytała mnie o esencję macierzyństwa, jedyne, co wydukałam, to: „To synonim bólu”. Brzmi dramatycznie? Obiecuję, że nie jest to wyolbrzymienie.
Już w pierwszej ciąży, z moim specyficznym „mindsetem”, cierpiałam od pierwszych chwil. Mimo że byłam dorosła, stałam na własnych nogach, byłam niezależna finansowo, mieszkałam bez rodziców i miałam partnera, z którym zgodnie chcieliśmy tego dziecka (bo pamiętajcie: nieplanowane nie znaczy niechciane!), to jednak przedstawienie tego faktu rodzicom wiązało się z ogromnym stresem.
Myślę, że to dość typowe dla naszego pokolenia. Obserwuję to u wielu rówieśników (choć nie robiłam na ten temat żadnych, wiecie, naukowych badań). Rodzice zbyt długo próbują zatrzymać czas, tworząc atmosferę bezpieczeństwa, ale też kontroli, wpływania na decyzje, a nawet nadmiernego krytykowania za niezależność, która nijak nie spina się z ich wizjami na nasze życie. A może tak było zawsze, tylko moja generacja godzi się na to przez wygodę i niestabilność gospodarczą? Szczerze mówiąc, nie wiem. Wróćmy do tematu.
Szpitalna odyseja i kulisy życia w trybie „autopilota”
Od samego początku ciąży miałam duży problem z nudnościami i wymiotami. Możecie powiedzieć, zwłaszcza jeśli jesteście matkami: „Pff! Też mi co, każdy ma z tym problem na początku”. Ale nie każdy, odwodniony przez ciągłe torsje, niemożność napicia się wody nawet łyżeczką, leży tygodniami w szpitalu. Faszerowana lekami przeciwwymiotnymi, które pomagały o tyle, że pozwalały spać nielimitowaną ilość godzin, ale nie poprawiały samopoczucia. Bo w okresach czuwania dalej prawie bez przerwy moja głowa znajdowała się w muszli klozetowej, gdzie lądował żółty, gorzki płyn. Nic innego nie mogło wychodzić, bo wiecie, tygodniami jedyne płyny i pokarmy były przyjmowane dożylnie, by utrzymać mnie i dziecko przy życiu. Czułam się jak heroinistka na odwyku, cała pokłuta igłami i chodząca jak śnięta mucha od szpitalnej pryczy do szpitalnej porcelany.
Sytuacja poprawiła się w okolicach nowego roku, czyli po ponad czterech miesiącach walki o przeżycie. Już w domu. Pamiętam danie, które gotowałam na Sylwestra dla domowników i gości: panierowana pierś z kurczaka pod pierzynką z przesmażonych pieczarek i cebuli. Podobno było pyszne! Ja jeszcze przez jakiś czas nie byłam w stanie przełknąć niczego poza wodą.
Tak czy inaczej – skończył się jeden problem, zaczął się kolejny. Wtedy właśnie skończyła mi się umowa w pracy, której z wiadomych przyczyn nie przedłużono. Normalnie, trzy miesiące przed końcem powinnam zgłosić się do urzędu pracy, ale kto myśli o takich sprawach, walcząc w szpitalu o życie? Tak więc w piątym miesiącu ciąży zostałam bez ubezpieczenia i środków do życia. A na pytanie o wspólne finanse z moim partnerem odpowiedź była krótka: „Przecież nie jesteśmy małżeństwem”. Niedoszła teściowa dokręcała śrubę, mówiąc, że jej moje okoliczności nie interesują, do opłat i życia muszę się dokładać. Jakbym była tylko dodatkowym obciążeniem.
Cud i walka o przetrwanie
I tak w tym stresie, wycieńczona, dotarłam do najpiękniejszego dnia mojego życia. Urodził się mój Syn. Po dwunastu godzinach bólu, ale bez komplikacji, urodził się mój cudowny Chłopczyk. To był moment, który rekompensował wszystko, choć na krótko.
Myślicie pewnie, że najgorsze już za mną? Nic bardziej mylnego. Moje dziecko okazało się, jak już wspominałam w poprzednich wpisach, małym high needem. Z tego okresu pamiętam tylko ból pleców od nieustannego noszenia niemowlęcia, nieustający, trwający nieraz dzień i noc krzyk dziecka, walkę do krwi z laktacją, która ostatecznie została przegrana, bo moje dziecko akceptowało tylko butelkę. Przez trzy miesiące ciągle podłączona do laktatora walczyłam o każdą kroplę. A ojciec dziecka robił awanturę, nawet jeśli poprosiłam go o umycie butelki. Zostałam z moim maleństwem sama, a mój ówczesny partner hulał poza domem, rozkoszując się codziennie smakiem ulubionej whisky. Zdarzyło mu się wprawdzie kupić pampersy czy, już później, mleko modyfikowane, ale w związku z tym, że zasiłek rodzinny przychodził na moje konto, to za każdym razem przynosił mi paragon, wymagając ode mnie zwrotu poniesionych kosztów.
Starałam się jak mogłam, edukowałam się w kwestii pielęgnacji i wychowywania dziecka. Chciałam, żeby to Maleństwo, które mogło liczyć tylko na mnie, miało jak najlepszy start. Mimo codziennego przekraczania swoich możliwości, jadąc na emocjonalnych i witalnych oparach, ciągle słyszałam, jak złą matką jestem. Mój partner, zamiast wsparcia, dawał tylko ciągłą krytykę i przytyki, a ja, płacząc co noc w poduszkę, każdego dnia starałam się jeszcze bardziej. Przy szalejących jeszcze poporodowych hormonach i budowaniu swojego negatywnego wizerunku jako matki, patrząc przez pryzmat słów, które ciągle raniły moje uczucia, nabawiłam się depresji. Jechałam na autopilocie, opiekowałam się dzieckiem i próbowałam przetrwać.
Walka o Samodzielność
W końcu, gdy mogłam zacząć pracę, odkładałam każdy grosz, żeby móc wyrwać się z tej patowej sytuacji. Po dwóch i pół roku walki udało mi się oszczędzić na tyle, żeby móc wynająć mieszkanie i zacząć żyć z dala od tego toksycznego towarzystwa. Oczywiście nie zrobiłam wszystkiego samodzielnie, aż taką superbohaterką nie jestem. Moja babcia przyjechała z Polski i była u mnie rok, żebym mogła pracować, dopóki nie dostanę miejsca w przedszkolu. To święta Kobieta, jednak kto miał okazję mieszkać ze starszymi ludźmi, ten wie, że to też nie jest najłatwiejsze zadanie. W chwilach, w których chciała lub musiała wracać do domu, przyjeżdżał mój toksyczny, awanturujący się o wszystko, ojciec. Ciągle byłam zależna od czyjejś łaski. I musiałam żyć tak, jak oni dyktowali, w przeciwnym wypadku odmówiliby pomocy. Trochę jak w starym, dobrym dramacie obyczajowym.
Potem stanęłam na nogi, stałam się niezależna, radziłam sobie całkiem nieźle. Potem przyszło szczęście, kiedy związałam się z moim Miśkiem.
A potem pozytywny test i myśl, że drugi raz po prostu nie dam rady…