Awans na Dyrektora Chaosu
W efekcie toku wydarzeń opisanych w poprzednim poście, to „nowe życie” oznaczało jedno: stałam się głównym żywicielem rodziny. To było jak niespodziewany awans na dyrektora generalnego, tylko że bez podwyżki i z podwójnym etatem. Bo jak się okazało, moje obowiązki domowe pozostały MOIMI obowiązkami domowymi. Ale chociaż dziecko zaprowadził do przedszkola, żebym pracę zawodową mogła zaczynać w środku nocy i zdążyć się jeszcze później uporać z domowym kołchozem.
Akceptowałam ten stan rzeczy, kto miał kiedyś kolkę nerkową, ten zrozumie dlaczego. Jego powrót do zdrowia, który miał być szybki i efektowny jak skok na bungee, rozciągnął się w czasie jak guma do żucia. Kamienie nerkowe, które miały zniknąć po jednej operacji, wymagały pięciu. Pięciu! To jak oglądanie serialu, który ma mieć jeden sezon, a tu nagle dochodzisz do piątego i wciąż nie wiesz, o co chodzi.
Ale kontynuujmy rozważania, co do tej sytuacji doprowadziło, czyli co działo się przedtem i jak dałam się wkopać w tę sytuację.
Imprezy, Gdzie Działa Się Magia
Właściwie nasze ponowne schodzenie się zaczęło się od fantastycznej imprezy, na którą mnie zaprosił. Wprawdzie nie znałam jego zamiarów (do tej pory nie wiem, czy wówczas jakieś miał względem mnie), byliśmy po prostu dobrymi kumplami. A że, jak wspominałam, Misiek działał aktywnie w lokalnej społeczności, to był na takie eventy zapraszany regularnie, i co najfajniejsze, nieodpłatnie. To była jedna z tych imprez, które fajnie wspominać, ale wstyd opowiadać. Alkohol lał się strumieniami, ludzie, których widziałam pierwszy raz w życiu, byli jak starzy, dobrzy znajomi. A całość zwieńczyła wisienka, która dała się poderwać. Moja samoocena wystrzeliła w kosmos, jak rakieta Elona Muska. Szkoda tylko, że Misiek musiał na to patrzeć. Chociaż trochę sam był sobie winny, mógł być mniej subtelny w wyrażaniu swoich intencji (o ile jakieś miał, bo to nadal zagadka).
Urodziny Miśka
Kolejną imprezą były Jego urodziny. Zorganizował je chyba tylko ze względu na mnie. Czy zdziwiło mnie, że zaprosił tylko kilka osób, z którymi wymieniliśmy kontakt na poprzednim party? Owszem. Czy mi to przeszkadzało? Absolutnie nie. Koniec końców, byłam tam, żeby celebrować Jego dzień i żeby pokazać, jak bardzo się cieszę i doceniam, że jest w moim życiu, a nie żeby oceniać i krytykować za dziwną, moim zdaniem, listę uczestników.
Wzięłam wtedy ze sobą moją nowo poznaną koleżankę. Wymieniali ze sobą (nie)uprzejmości i byli tak zaabsorbowani swoim towarzystwem, że iskry niemal nie podpaliły tego tętniącego życiem, nocnego miasta. Trochę w poczuciu odrzucenia, trochę z zazdrości i trochę z otępienia alkoholowego podkręcającego śrubę tych emocji, zadzwoniłam do kolegi, z którym zdarzało mi się w tamtym czasie iść w tango. Za porozumieniem z Jubilatem wprosiłam go na tę imprezę. Bo przecież im więcej, tym weselej, prawda?
Bawiłam się wybornie, a na koniec ja i moi współbiesiadnicy mieliśmy tęgą rozkminę: gdzie On, na Boga, zniknął. Jak kamfora. Nie odbierał telefonów, nie było go nigdzie w klubie ani w jego okolicach. Zmartwieni, ale w poczuciu beznadziei i w rauszu alkoholowym rozeszliśmy się do domów. Zakładaliśmy, że pewnie kogoś poznał i wyszedł na nieco bardziej prywatne Afterparty.
Ale jego Afterparty okazało się być komisariatem. Zawinęli go (podobno) jak wyszedł odebrać telefon i zupełnie przypadkiem odepchnął od siebie dżentelmena, który pojedynkował się z drugim równie zacnym jegomościem, dokładnie wtedy, gdy funkcjonariusze podjechali, żeby przegonić towarzystwo.
Czy z perspektywy czasu wierzę w tę wersję wydarzeń? Tego nie wiecie, ale możecie się domyślić.